Potrzebujecie restartu kultowej, filmowej marki, który pozwoli Wam zarabiać na niej przez kolejne 20 lat? Wynajmijcie J.J. Abramsa. NIKT nie zrobi tego lepiej!
Co gra w duszy nerda?
Ma 170 centymetrów wzrostu, krucze włosy i duże, geekowskie okulary. Na jednym zdjęciu wygląda jak Patrick Dempsey, który wstał lewą nogą, a na innym jak młodsza wersja animowanego Carla Fredricksena z filmu Odlot.
W ostatnich latach Abrams opanował do perfekcji styl „geeka z sąsiedztwa”, z którym mamy ochotę porozmawiać o tym kto strzelił pierwszy, Han czy Greedo lub pokłócić się kilka krótkich godzin na temat tego, który kapitan jest tym jedynym słusznym – Kirk czy Picard. Uwielbienie starego, dzisiaj już kultowego kina, to styl, który zapewnia Abramsowi miejsce na fotelu reżysera największych superprodukcji ze świata nerdów.
Nie chciałem robić kolejnego sequela. Zrobiłem już Mission: Impossible i Star Treka (…) Kathy [Kennedy] powiedziała byśmy to omówili. Usiedliśmy i po prostu zaczęliśmy rozmawiać o Gwiezdnych Wojnach. O tym co by mogło się zdarzyć. I gdy tak rozmawialiśmy zorientowałem się, że płonę z podniecenia… (…) Młoda bohaterka pytająca „Kim jest Luke Skywalker?”. Nie wiem czemu, ale czułem że to jest zajebiste. (…) Bohaterowie w filmie to będą w istocie dzieciaki, które nie widziały oryginalnych Gwiezdnych Wojen. Była to idea ponownego odkrywania tego świata
– powiedział Abrams w wywiadzie dla Howarda Sterna.
J.J. Abrams często wspomina o inspiracjach czerpanych ze Stevena Spielberga, którego nota bene pytał wielokrotnie o zdanie na temat Star Wars: The Force Awakens. Podobno w czasie produkcji Spielberg widział nowe Gwiezdne Wojny sześć razy – pięć wersji niedokończonych i raz ostateczną. Wydaje się, że Jeffrey Jacob Abrams już dawno nauczył się, że wymarzone życie filmowca-nerda, jakie dla siebie wypracował, będzie trwało tylko tak długo, jak długo będzie miał wokół siebie potężnych przyjaciół. Reżyser często konsultuje swoje decyzje z żoną Katie McGrath, z którą jest od 19 lat. Współpracuje z przyjacielem z dzieciństwa Mattem Reevesem (Cloverfield, Dawn of the Planet of the Apes), a do pracy z Damonem Lindelofem, z którym współtworzył serial Lost, wraca kiedy może.
Oprócz tego Abrams nie szczędzi pochlebstw pod adresem tych, którzy dają mu budżety. Możecie godzinami buszować w Internecie w poszukiwaniu negatywnych wypowiedzi Abramsa na temat wytwórni, producentów czy mniej udanych ze swoich filmów i nie znaleźć choćby jednego, krótkiego cytatu. Ten niepozorny, 49-letni Nowojorczyk opanował do perfekcji nie tylko stylizowanie się na geeka zakochanego w kultowych dziełach popkultury, ale również sztukę zarabiania na nich. Nawet jeśli o jakimś ze swoich filmów ma mniej pochlebne zdanie, to zawsze wyraża je w taki sposób, by przypadkiem nie spalić za sobą jakiegoś mostu.
Nigdy nie powiedziałbym, że uważam iż film się nie udał. Sądzę jednak, że nie działał aż tak dobrze jakby mógł, gdybym podjął inne decyzje przed rozpoczęciem zdjęć
– powiedział J.J. Abrams w rozmowie z BuzzFeed komentując (delikatnie mówiąc) mieszane reakcje na drugą część zrestartowanego Star Treka – Star Trek Into Darkness. Reżyser powtarzał w tej rozmowie kilka razy, że przyjmuje pełną odpowiedzialność za to jaki film otrzymaliśmy i co w nim nie grało.
Żaden most nie może zająć się ogniem.
Zwykły gość
Największym sukcesem Abramsa w tworzeniu swojego wizerunku dla mas było przekonanie nas, że jest zwykłym gościem, który po prostu lubi filmy i je robi. Ot tak sobie.
Prawda jest taka, że nawet jeśli reżyser nie skończył szkoły filmowej (studiował na uniwersytecie nauk humanistycznych Sarah Lawrence College), to od zawsze był blisko tego przemysłu. Jego ojciec, Gerald W. Abrams, wyprodukował ponad 70 filmów i seriali, matka Carol Ann Abrams, produkowała filmy i pisała, a siostra Tracy Rosen napisała kilka scenariuszy do filmów telewizyjnych i seriali.
Sam J.J. Abrams zaczynał i najwięcej zrobił jako producent i scenarzysta. W latach 90-tych napisał scenariusze do filmów Regarding Henry (jedna z najlepszych ról Harrisona Forda), Forever Young (równie udany Mel Gibson) i współtworzył historię do Armageddonu Michaela Bay’a. Dwa pierwsze z tych filmów również współprodukował. To właśnie stołek producenta zapewnił mu późniejsze, dość płynne, przejście do świata reżyserii. Seriale Felicity, Alias i Lost, które współtworzył, doczekały się wielu sezonów i wiernego grona fanów. Abrams wyreżyserował po kilka odcinków każdego z nich i gdy w 2005 roku serial Agentka o stu twarzach (Alias) dobiegł końca, mógł już ze spokojem zająć inne miejsce na planie.
Misja Niemożliwa
W roku 1996 Tom Cruise wskrzesił klasyczny serial Mission: Impossible w wersji kinowej. Produkowany przez niego film reżyserował Brian De Palma. Aktorzy z oryginałów telewizyjnych skrytykowali go mocno za zmiany charakterystyk niektórych postaci. Greg Morris, Peter Graves i Martin Landau nie byli zadowoleni, ale krytycy i widzowie przyjęli film cieplej. Oceny na Rotten Tomatoes nie są znakomite (62% od krytyków i 71% w oczach widzów), ale po latach wiemy już, że była to jedna z najlepszych (jeśli nie najlepsza) część tej serii i film, który starzeje się z ogromną gracją. Był to również hit kasowy, który otworzył wrota ku całej sadze. Przy budżecie 80 mln dolarów Mission: Impossible zarobiło na całym świecie ponad 450 mln. Powstanie drugiej części było pewne.
W przypadku Mission: Impossible II było podobnie, jednak reżyser poszedł w niewłaściwą stronę (być może został też źle dobrany do tego materiału). Film zarobił krocie, ale John Woo, specjalista od azjatyckiego kina akcji, który w Hollywood „nieco” się zagubił, próbował zmienić postać Ethana Hunta w drugiego Bonda. Był hit kasowy, ale z klasycznego, szpiegowskiego klimatu oryginału nie zostało absolutnie nic (stąd jeszcze gorsze oceny).
Firma Cruise/Wagner swoje jednak zarobiła, a jak wiadomo w Hollywood żadna kura znosząca złote jaja nie kończy w rosole. Zaczęto więc szybko szukać następcy Johna Woo. Czas jednak leciał i przez kolejne lata powstanie kolejnej „Misji Niemożliwej” stanęło pod znakiem zapytania. Z projektu zrezygnował najpierw David Fincher, a potem Joe Carnahan. Na domiar złego w roku 2005 Tom Cruise miał swój niesławny występ w programie telewizyjnym, w którym postanowił poskakać po meblach, jakie przygotowała dla niego Oprah Winfrey.
Cruise potrzebował szybko hitu, by odwrócić uwagę gawiedzi, a seria Mission: Impossible wymagała nowego podejścia. Co prawda Tom Cruise i producentka Paula Wagner mieli gotowy scenariusz trzeciej części, ale J.J. Abrams, do którego się z nim zgłosili, miał inne plany.
Nie mógłbym nigdy wyreżyserować tego filmu – nie było to coś, co wiedziałbym jak zrobić. Opowiedziałem im o pomyśle lepszego poznania Ethana Hunta. Kim on jest, gdy nie jest super szpiegiem? Jakim jest człowiekiem? Jak zachowuje się w domu?
Nowy scenariusz pomogli mu napisać Alex Kurtzman i Roberto Orci z którymi współpracował przy serialach Fringe i Alias. Ten drugi, w Polsce znany jako Agentka o stu twarzach, mógł zapewnić Abramsowi nową posadę. Hollywood uwielbia zatrudniać do nowych projektów ludzi, którzy robili już coś podobnego. A Alias to historia tajnej agentki, która musi radzić sobie nie tylko z gadżetami i bronią, ale również łączeniem niebezpiecznych misji z życiem prywatnym.
Koniec końców właśnie takie było Mission: Impossible III.
Był to też pierwszy, pełnometrażowy film wyreżyserowany przez Abramsa oraz przepustka do świata superprodukcji.
Mistrz restartów i remake’ów
Od czasu Mission: Impossible III J.J. Abrams wyreżyserował tylko cztery filmy. Trzeba by jednak szaleńca, by stwierdzić, że ostatnie dziewięć lat jego życia było nieudane. Najpierw nowa wersja Star Treka w 2009 roku, potem mniejszy i bardziej osobisty film Super 8 kłaniający się stylem i klimatem klasyce Spielberga, następnie druga część Star Treka z 2013, a teraz Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy.
Pomijając Super 8 Abrams póki co specjalizuje się we wskrzeszaniu marek, które wymagają rewitalizacji. I biorąc pod uwagę jak znakomitym specjalistą w tej dziedzinie się stał, możemy być pewni, że reżyser zrobi to jeszcze nie raz. Ogłoszenie prasowe jego usług mogłoby brzmieć tak:
Jeśli potrzebujecie restartu kultowej, filmowej marki, macie pieniądze i w następnych latach chcecie zarobić ich jeszcze więcej – zadzwońcie do J.J. Abramsa. NIKT nie robi tego lepiej!
Abrams opracował przepis, który sprawia, że jego odświeżanie marek nie może się nie udać, a nowe wersje podobają się zarówno fanom oryginałów, jak i nowym widzom. Jak to robi? Oto kilka prostych zasad na restart Abramsa:
1. Nie odcinaj się od przeszłości – czyli rób restart bez restartu.
2. Obejrzyj jeszcze raz oryginał, spisz to, co zwykli widzowie z niego pamiętają i wykorzystaj to w nowej wersji.
3. Postaciom dodaj głębi, by nie były kartonowymi pustakami, ale nie przesadzaj, by nie zamęczyć.
4. W momentach przestoju daj akcję. Dużo efekciarskiej akcji!
5. Nie zapomnij o humorze! Bohaterowie muszą wchodzić ze sobą w interakcję i najlepiej, by robili to na bazie krótkich, zabawnych zdań.
Im częściej Abrams tworzy swoje nowe wersje klasyków, tym ten przepis jest bardziej widoczny.
Weźmy na przykład jego Star Treka. To jeden z najlepiej zrobionych restartów uniwersum ostatnich lat (moim zdaniem najlepszy). Tworzy zupełnie nowe realia, a jednocześnie nie odcina się od przeszłości (więc nie denerwuje najbardziej zagorzałych fanów). Jest w nim również nawiązanie do kultowego testu Kobayashi Maru oraz wyrzucenie rdzenia Warp, czyli najsmaczniejsze kąski dla mało wyrozumiałych Trekkies (wiem co mówię, bo sam jestem jednym z nich).
Dla nowych widzów są z kolei fazery, walka w kosmosie, kapitan Kirk, dziwnie wyglądający kosmici i teleportacja. Czyli elementy, które kojarzą się ze Star Trekiem nawet laikom.
W drugiej części reżyser robi dokładnie to samo, łącząc wątki znane z Gwniewu Khana (filmu uznawanego przez wielu fanów gwiezdnej tułaczki za najlepszy) z najbardziej rozpoznawalnymi motywami znanymi z seriali. W świecie restartów Abramsa nie ma miejsca na subtelne mrugnięcia okiem. On bierze to co najbardziej znane, zmienia tylko na tyle, by nie być posądzonym o plagiat remake i oddaje w nowej, bardziej dynamicznej wersji.
W tym roku J.J. doprowadził swój styl przetwarzania klasyków do perfekcji. Po miażdżącym odbiorze prequeli (Star Wars Episode 1, 2 i 3) i sprzedaniu marki do Disney’a, Gwiezdne Wojny potrzebowały powrotu do korzeni z jednoczesnym odświeżeniem i otwarciem furtki na kolejne 20 lat tworzenia treści. Zatrudniono więc specjalistę właśnie od tego. Abrams niczym geniusz zła „kradnie” co się tylko da ze Gwiezdnych Wojen i Powrotu Jedi, modyfikuje (lub nie), aktualizuje o pozostałe punkty swojego perfekcyjnego przepisu i oddaje w postaci czegoś, co jest skazane na sukces. Jego filmów można nie kochać, ale bardzo trudno je nienawidzić.
Jeśli z oryginalnych Star Warsów laicy pamiętają tylko miecze świetlne, zabawne droidy, scenę w kantynie, złego pana w czarnym hełmie, Moc, Sokoła Millenium i Gwiazdę Śmierci, to możecie być absolutnie pewni, że każdy z tych elementów pojawi się w takiej czy innej formie w nowej wersji. Jeśli fabułę filmu Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy rozbierze się na czynniki pierwsze, to okazuje się, że bliżej mu to remake’u Epizodu IV, a nie kontynuacji Gwiezdnej Sagi. Sęk w tym, że jest to remake wzbogacony o humor, lepiej napisane postaci, znakomicie nakręcone sceny akcji oraz z zachowaną ciągłością fabularną w stosunku do starszych dzieł kultowych. W przypadku pierwszego Star Treka Abrams zrobił restart bez restartu. W drugim Treku i nowych Star Warsach zrobił remake bez remake’u.
Właśnie dlatego produkcje J.J. Abramsa bazujące na znanych, kultowych markach stanowią idealne fundamenty pod wiele kolejnych lat owocnego tworzenia nowych/starych światów. To znakomite filmy odświeżające dawny kult bez resetowania tego co już znamy. Śmiem twierdzić, że nikt w Hollywood nie umie obecnie robić tego lepiej.
Niestety oznacza to również, że żaden z tych filmów Abramsa nie jest naprawdę wybitny. Jest on mistrzem recyklingu kultowych motywów. Jak nikt inny potrafi dostrzec to, co jest ważne zarówno dla zagorzałych fanów oryginału, jak i laików i przetworzyć w taki sposób, by podobało się wszystkim. Jeśli przyjąć, że popkultura zawsze opiera się na modyfikacji już znanych motywów, to Abrams jest jej mistrzem. Osobiście chciałbym jednak obejrzeć teraz kilka filmów tego reżysera bazujących na oryginalnych pomysłach. Bym choć przez chwilę nie miał wrażenia, że już gdzieś to widziałem…
J.J. Abrams Fot. Gage Skidmore Wikimedia, Damon Smiles Wikimedia, J.J. Abrams Fot. Joi Wikimedia