Wpis pochodzi z Multi-bloga.
Dwa dni temu wychodząc z seansu „Prometeusza” usłyszałem ciekawy komentarz na temat obrazu.
To nie jest żadne 3D. Nic nie wychodziło z ekranu
– powiedziała jedna z dziewczyn siedzących niedaleko mnie. Czy w obliczu takich reakcji na nowe, wysokobudżetowe produkcje 3D powinniśmy w ogóle podniecać się przeróbkami starszych produkcji do wersji „wypukłych”?
Temat poruszam w związku ze zmianami technologicznymi jakich jesteśmy świadkami. Jeszcze dwa lata temu zamiana filmów na 3D w post produkcji była droga, czasochłonna i najczęściej dawała średnio udany efekt. Dzisiaj jednak jest już inaczej. Algorytmy analizy obrazu poszły tak bardzo do przodu, że przygotowanie dobrej konwersji z 2D do 3D nie musi wcale pożerać dziesiątek milionów dolarów, a efekt może być tak dobry, że dla większości widzów nie do odróżnienia od filmów kręconych od początku w trzech wymiarach. Przy okazji wiadomości o nowej, trójwymiarowej wersji filmu „Ja, Robot” wspominałem, że firma JVC Kenwood chwaliła się technologia, dzięki której koszty i czas post produkcji takiego filmu spadają o dwie trzecie. Producent zapewniał, że pełnometrażowy film może dzisiaj zamienić w 3D ekipa trzech specjalistów pracująca zaledwie trzy miesiące.
Brzmi niesamowicie, ale mnie bardzo nie dziwi. Ten sam postęp technologiczny każdy z nas może przecież zaobserwować we własnych domach. Dwa lata temu producenci telewizorów reklamowali systemy konwersji 2D do 3D w czasie rzeczywistym, które miały sprawić, że mimo małego wyboru filmów na Blu-ray, odbiornik 3D nie będzie się marnował. Oczywiście był to tylko marketingowy bełkot. Absolutnie żaden telewizor z tamtego okresu nie zapewniał konwersji na zadowalającym poziomie. Bez wyjątku. Jakiś efekt powstawał, ale był tak ulotny i delikatny, że nie miał żadnego zastosowania praktycznego.
Od tamtej pory upłynęło jednak wiele wody w trójwymiarowej rzece. Oprogramowanie zostało udoskonalone, a telewizory otrzymały dopalanie techniczne w postaci szybszych, kilkurdzeniowych procesorów. Kilka modeli z tego roku, które widziałem oferowało już działającą konwersję obrazu płaskiego, w przestrzenny. Widziałem jak działa to na przykład w Samsungu ES7000 oraz LG LGM670S i byłem bardzo miło zaskoczony. To co jeszcze 12 miesięcy wcześniej było bezużytecznym, marketingowym chwytem reklamowym, teraz stało się przydatną funkcją. Efekt głębi z takich systemów nie jest tak dobry jak w filmach 3D nakręconych z głową, ale jest widoczny. I to bez większych „uszkodzeń” obrazu.
Pojawia się więc pytanie. Czy jest sens wydawać zremasterowane filmy na Blu-ray 3D, skoro nowe telewizory radzą sobie już same nieźle z konwersją? Obecnie jeszcze tak, ale coś czuję, że wydawcy patrzą ku przyszłości ze strachem. Akcje takie jak ze wspomnianym „Ja, Robot” dają możliwość wyciśnięcia z widza dodatkowych pieniędzy, na już sfinansowanych i dostępnych treściach. Tylko, że widz nie jest głupi. Jeśli telewizor będzie robił dobrą konwersję do 3D w czasie rzeczywistym, to po co mamy płacić więcej za specjalne wydania Blu-ray? Lepiej kupić stary film za grosze, odpalić algorytmy przetwarzania w nowym odbiorniku i voila! Piękna głębia.
Póki co jeszcze tak dobrze to nie działa i wersje przygotowane przez specjalistów mogą być lepsze. Jeśli jednak rozwój systemów przetwarzania obrazu będzie szedł do przodu w takim tempie jak teraz, to nie zdziwiłbym się gdyby za 5 lat wszelkie działania zewnętrzne były zbędne.
Wydawcy mają jeszcze jeden problem. Jest nim niezrozumienie potrzeb widza. Gdy 3D wchodziło na cyfrowe ekrany kin i do naszych domów, twórcy rozumieli doskonale, że najciekawszy efekt dają zabawy z przedmiotami wychodzącymi z ekranu. Później jednak pojawił się „Avatar”, a James Cameron zaczął wygadywać, że 3D powinno być integralną częścią filmu, a nie kuglarską sztuczką.
Wszystko pięknie panie Cameron, jestem za. Ale jeśli „Prometeusz”, film o budżecie 130 milionów dolarów, jest kręcony od początku w 3D, to dlaczego się tego nie wykorzystuje i nawet w scenach idealnych do uwypuklenia obrazu się tego nie robi? Rozumiem, że wielcy reżyserzy nie chcą się zniżać do poziomu filmów klasy B, w których krew bryzga na widzów, a ostrza noży wystają z ekranu. Ale przecież można zastosować ten sam efekt ze smakiem. Zamiast tego od pewnego czasu widzimy 3D robione raczej w głąb ekranu, a do tego przygotowane w taki sposób, że po 20 minutach praktycznie już go nie zauważamy.
Podczas wspomnianego seansu „Prometeusza” największe wrażenie z efektów trójwymiarowych robiła animacja reklamowa kina IMAX.
Tak więc przerabianie starych filmów do 3D póki co jeszcze ma sens, ale mam nadzieję, że niedługo poziom głębi i rodzaj trójwymiaru (do wewnątrz lub na zewnątrz ekranu) będziemy mogli ustawić sobie sami. Nikt mi wtedy nie będzie mówił, że czegoś nie powinno być widać, bo to nie przystoi. Gdy oglądam film 3D, to chcę ten trójwymiar widzieć. W innym wypadku, po co przepłacać?
Wpis pochodzi z Multi-bloga.