Gra „Battlefield 3” jest jak wesele, na którym nikogo nie znamy. Na początku czujemy się skrępowani i jest drętwo, ale o 5 rano nie chcemy schodzić z parkietu.
Złe dobrego początki
Jak pewnie pamiętacie „Battlefield 3” wywołał u mnie nieco mieszane uczucia. Po roku grania w „Battlefield: Bad Company 2” rozczarowały mnie niektóre, zupełnie niepotrzebne zmiany. I utrzymuję tę opinię. Twórcy niepotrzebnie starali się odseparować „Battlefielda 3” od „Bad Company 2”. O ile niektóre zmiany w stosunku do BC2 są zrozumiałe i ciekawe (np. leżenie, które na początku wkurza, ale można się do niego przyzwyczaić, a nawet polubić), o tyle innych zupełnie nie chwytam. Po co zmieniać sterowanie pojazdów, modyfikować niektóre gadżety (np. czujki ruchu czy miny) czy wreszcie zmieniać klasy? W BC2 klasa medyka miała ciężki karabin, apteczkę i defibrylator. Tutaj ciężkie karabiny ma wsparcie (które rzuca też amunicję), a znak krzyża znajdziecie przy klasie szturmowca (który ma apteczkę i defibrylator). Czemu „Assault” nie nazywa się po prostu „Medic”?
Wchodząc na wesele, gdzie nikogo nie znamy, łazimy od kąta do kąta szukając zaczepienia i rozmowy z kimkolwiek, bo nie wiemy za bardzo co się dzieje i co kto lubi. „Battlefield 3” jest taki sam. Szczególnie jeśli wcześniej zmarnowało się rok życia na „Bad Company 2”. Na szczęście uczucie oderwania znika po kilku(nastu) pierwszych godzinach.
Battlefield 3 uzależnia
Po godzinie siedzenia przy weselnym stole jesteśmy znużeni i zmęczeni. Trzeba więc się przemóc, poznać ludzi i ruszyć na parkiet. Jeśli się tego nie zrobi, to cały wieczór jest spisany na straty.
„Battlefield 3” wymaga identycznego traktowania. To nie jest „Call Of Duty”, w którym chodzi głównie o to by szybko biegać i jeszcze szybciej strzelać.
W serii Battlefield zawsze najważniejsza była zabawa zespołowa i w „trójce” czuć to najwyraźniej. Tej gry trzeba się nauczyć. Poświęcić jej sporo czasu. Nie tylko po to by robić kolejne poziomy, ale opanować taktykę, oduczyć się latania na chama i odblokować sprzęt niezbędny do przetrwania. Ot chociażby flary w odrzutowcu i helikopterze oszukujące rakiety kierowane na ciepło. Bez nich nad polem bitwy można utrzymać się góra minutę.
To samo tyczy się tańców na parkiecie. Bieganie od jego jednego końca do drugiego nie ma sensu. Prędzej czy później na kogoś wpadniemy i się połamiemy. Tu trzeba nauczyć się kroków, weselnych przyśpiewek i zwyczajów. Dopiero wtedy zabawa robi się naprawdę gorąca.
Nie dla nolife’ów
Jeśli jesteście stereotypowym graczem, który stroni od kontaktu z innymi, żywymi istotami, to zapomnijcie o „Battlefieldzie 3”. Komunikacja głosowa w czasie walki i zaufane grono doświadczonych żołnierzy to podstawa. Gra niby oferuje rozrywki dla pojedynczego gracza, ale kampania jest jak dowcip pijanego wujka na weselu – nudna i niepotrzebna. Można od biedy poświęcić na nią kilka godzin i poćwiczyć sterowanie, ale radziłbym po kupnie włączyć od razu tryb multi. To on jest tutaj bohaterem wieczoru. Wszystko inne to tylko wisienki na szczycie tortu. Czasem już mocno przejrzałe.
Jeśli gracz zdecyduje się na poświęcenie czasu i mozolne przyjemne uczenie taktyki, to „Battlefield 3” wciągnie go tak bardzo, że od konsoli czy komputera oderwą go dopiero promienie wstającego słońca.
Osoby szukające rozrywki na chwilę raczej nie powinny nawet włączać tego kolosa. To tytuł, przy którym trzeba spędzić kilkanaście godzin, by chociażby liznąć wierzchnią warstwę lukrowanego tortu. Na szczęście nawet ona jest tak słodka, że nikt nie będzie Was musiał namawiać byście zostali przed ekranem do ostatniego kawałka. Sami poprosicie o więcej…
Fot. Vandad-Farhady Deviant Art, Fot. jFury Deviant Art