Pierwszy raz pamięta się do końca życia. To podniecenie, te emocje, to spełnienie!
W tym roku, po 33 latach na tym świecie, wreszcie miałem swój pierwszy raz. I to wielokrotnie, w różnych konfiguracjach cielesno-duchowych. Znajomi wreszcie namówili mnie na wypad na Przystanek Woodstock. Do tej pory nie jeździłem z niejasnych dla mnie samego powodów. Zawsze było coś innego do roboty, zawsze znalazła się wymówka. W tym roku jej zabrakło, więc pojechałem. I pierwszy raz w życiu widziałem… tak wiele.
Co widziałem pierwszy raz w życiu na Woodstocku?
Chodziliśmy z ziomkami na koncerty, byliśmy na spotkaniach z ludźmi, zwiedzaliśmy teren festiwalu, a nawet pokusiliśmy się o wspólny bieg z przeszkodami w wodzie i błocie.
Ja jednak najczęściej po prostu obserwowałem ludzi. Nie jak jakiś psychol, zza krzaka, tylko odpoczywając przy piwku. Na początku dlatego, że szukałem ujęć do materiału wideo, który kręciłem z festiwalu.
Później, gdy okazało się, że gdziekolwiek bym nie skierował obiektyw, tam znajdę kogoś niezwykłego, obserwowałem ludzi dla czystej przyjemności.
Po raz pierwszy w życiu na Woodstocku widziałem:
Pijanego mężczyznę w szkockim kitlu, który na widok pięknej dziewczyny idącej z naprzeciwka absolutnie idealnie wyrównał krok. Uśmiechnął się do niej, minął i zaczął znów iść zygzakiem. Niesamowita moc trzeźwiąca drzemie w ludzkim podnieceniu.
Pierwszy raz w życiu widziałem też faceta pijącego z rogu. Miałem nadzieję, że pije miód, ale niestety po chwili dolewał sobie piwo. Żeby było śmieszniej następnego dnia przestało mi to imponować, bo widziałem sympatycznego jegomościa w skórzanej kurtce, który po odrzuceniu bujnych włosów do tyłu, wypił jednym haustem złoty trunek z… nogi manekina. Nie zdążyłem zrobić zdjęcia. Byłem zbyt zszokowany.
Nigdy wcześniej nie widziałem też mężczyzn, którzy tak bardzo wciągnęliby się w odbijanie piłki plażowej! Po 15 minut zaczęli podchodzić do tego zbyt poważnie. Do tego stopnia, że kilka razy rzucali się na ziemię na tak zwanego szczupaka, by tylko odbić plażówkę. To się nazywa poświęcenie.
Pierwszy raz w życiu poznałem też nowe aromaty moczu. Ku mojemu zdziwieniu zwykły zapach sików przestał robić na mnie wrażenie pięć sekund po tym jak poczułem aromat uryny zmieszanej ze śmieciami. To jest dopiero moc!
Nigdy wcześniej nie widziałem też niepełnosprawnego fana heavy metalu, który na wózku inwalidzkim znalazłby się pod sceną i był całkowicie bezpieczny. W czasie gdy Amon Amarth rwali wikingowskie struny, grupka fanów stała grzecznie wokół metalowca na wózku i ochraniała go przed krzywdą. A wokół huczała muzyka i płonęło pogo… Jeśli to nie jest piękne, to nie wiem już co.
Mój przyjaciel Michał uchwycił ten moment na filmie.
Jednak przede wszystkim pierwszy raz w życiu widziałem 220 tysięcy ludzi, od których bije tak pozytywna energia. Brzmi jak jakieś duchowe smęcenie, ale leżąc w namiocie, pijąc piwo na trawce czy przechadzając się po festiwalu, miałem wrażenie jakby nie było wśród mnie złych ludzi. To oczywiście niemożliwe. Jakiś debil zawsze się trafi. Ale na Przystanku Woodstock jakoś mniej rzucali się w oczy. Za to pozytywni ludzie byli wszędzie. Pili piwo, śmiali się głośno, bawili przy głośnej muzyce do rana, przybijali sobie piątki, pomagali, pytali czy wszystko w porządku, gdy ktoś niedomagał…
Uczucie jakie towarzyszyło mi na festiwalu było tym, jakie czuje się w czasie spaceru górami, gdy zupełnie obca osoba idąca z drugiej strony szlaku mówi Ci dzień dobry. Niby nic, ale momentalnie masz lepszy dzień. Na Woodstocku jest tak samo… tylko razy 220 tysięcy osób.
Zasłyszane na Woodstocku
Niezwykłą przyjemność sprawiało mi też słuchanie ludzi. Polecam Wam zresztą taką zabawę.
Siadacie sobie na ławce przy chodniku czy gdziekolwiek, gdzie chodzą ludzie. Pijecie kawę, jecie lody lub po prostu nie robicie nic. Poza słuchaniem. Mijający Was ludzie będą w środku rozmów. Usłyszycie zaledwie dwa, góra trzy zdania. To wystarczy, by poczuć klimat w jakim się w danym momencie znajdują.
Oto kilka takich wyrywków, jakie dotarły do moich uszu na Przystanku Woodstock 2017. Wszystkie są autentyczne. Poważnie.
Lubię go, ale czasem to ma takie odzywki… no tępe totalnie
– koleżanka do koleżanki na temat chłopaka, który poszedł po piwo.
– Marcin, co teraz robisz? – Pyta lekko wstawiony kolega, również lekko wstawionego kolegę.
– Stoję.
– A później?
– Usiądę.
– Wczoraj jedliśmy kebab, więc może dzisiaj…
– Kebab?
– No dobra.
Weź te buty na bok. Ich nie zarzygałeś
– tłumaczył przyjaciel przyjacielowi, który po trzynastej zaczął wypełzać z namiotu.
– Wczoraj wszyscy byli najebani, a ja taka trzeźwa…
– Czemu?!
– Bo nie zdążyłam.
– Byłem na Wilkach i Trivium. Złaziłem się. Dzisiaj nic nie robię.
– Ale dzisiaj jest Hey i ci metalowi Wikingowie.
– Kurwa… No dobra, to na nich idę.
Na oko dwudziestoletni chłopak objuczony sprzętem do obozowania krzyczy do komórki:
– Nie wiem gdzie jestem! W lesie… No skąd mam wiedzieć?! Drzewa. No drzewa kurwa! I namioty. I jakiś koleś śpi. NIE WIEM! Znajdźcie mnie!
– Zamaszystym ruchem rozłączył rozmowę, rzucił tobołki na ziemię i usiadł obok nich klikając w komórkę. Po około 15 minutach przyszli jego znajomi i poszli głębiej w las śmiejąc się jakby nic się nie stało. Bo w sumie nic się nie stało.
Niektóre z tych scenek mogą brzmieć niezbyt zachęcająco, ale to mylne wrażenie. To po prostu wynik dobrej zabawy. Bo o to w Przystanku Woodstock chodzi i tego wydają się nie zauważać ludzie, którzy nigdy na nim nie byli, a bardzo mocno krytykują – wszyscy przyjeżdżają tu właśnie po to, by się bawić. Po prostu. Bez podtekstów. Jak można być przeciwnym dobrej, pozytywnej zabawie?
Niesamowite miejsce.
Niezwykli ludzie.
Na pewno wrócę na Woodstock.