Staram się pokochać 3D. Naprawdę. Oglądam takie filmy, piszę o nowinkach technicznych, nie psioczę (za bardzo) na niedoróbki technologiczne… Ale nawet moja dobra wola ma swoje granice. Po obejrzeniu „Resident Evil: Retrybucja” w kinie IMAX trzeciemu wymiarowi mówię dość!
Jeśli „Kac Wawa” jest najgorszym filmem 3D, to najnowsza część (nie)sławnej serii Paula W.S. Andersona „Resident Evil” jest najbardziej rozczarowującym. Wcale nie dlatego że film jest gówno wart. To akurat wie chyba każdy, kto widział zwiastun lub którąkolwiek z poprzednich 4 części. Chodzi o niespełnione obietnice.
Jakiś tydzień przed seansem „Resident Evil: Retribution” zrobiliśmy sobie ze znajomymi maraton wszystkich poprzednich części. Wytrzymaliśmy tylko dlatego, że sporo piliśmy. Jeśli śledzicie mnie na Facebooku, to wiecie, że wczoraj było tak samo. Przed wypadem do IMAXa poprawiliśmy sobie humor piwem. Kolejne wzięliśmy na salę, by przypadkiem dobre samopoczucie nie opuściło nas w miarę odkrywania kolejnej, debilnej fabuły. Bo że ta seria ma jedne z najbardziej idiotycznych pomysłów, to już wiadomo. Każdy film, a było ich już 5 (Chryste!) opiera się na takim samym schemacie:
- Milla „dajcie mi jeść” Jovovich budzi się i kopie tyłki sługusom korporacji Umbrella lub/i zombiakom,
- bohaterka znajduje grupkę mniej istotnych postaci, z których 90% nie ma szans na dotarcie do napisów końcowych, a połowa na występ w kolejnej części,
- wesoła kompania musi dojść z punktu A do punktu B, po drodze kopiąc kolejne tyłki w takt szybkich ruchów kamery i odgłosów niestrawności dochodzących z brzuchów widzów na sali.
Potem jest jakieś wielce zaskakujące skończenie, a za 2-3 lata kolejna część, w której wszystko co zostało powiedziane lub zrobione w poprzedniej odsłonie nie ma najmniejszego znaczenia.
Aha! Paul Anderson lubi też odradzać bohaterów, zabijać bohaterów lub zmieniać bohaterów. Naprawdę współczuję aktorom, którzy dla niego pracują. To musi być dla nich straszna huśtawka emocjonalna. Nigdy nie wiesz, czy jeszcze kiedyś wylądujesz w tym szambie. Pewna posady jest tylko Milla, no bo jest przecież żoną twórcy tego cyrku.
Ktoś mógłby teraz spytać po jakiego diabła wydałem 28 ciężko zarobionych złotych na film, który musiał być tak samo nędzny jak pozostałe? Przecież za tyle pieniędzy można kupić pizzę, nowy szalik, kilkanaście gier na iPoda albo od biedy jakąś książkę, by udawać przed znajomymi intelektualistę. Odpowiedzią na tę zagadkę jest 3D.
Wiele złego można powiedzieć o serii Resident Evil, a jeszcze więcej o jej czwartej części, Afterlife. Jedna pochwała się jej jednak należy – miała niezłe 3D. Nie żadne tam artystyczne jak w „Avatarze” czy, pożal się Boże, „Prometeuszu„, tylko kuglarskie, efekciarskie i tandetne 3D, w którym wystrzelone kule wylatują z ekranu, a miecze smagają nasze włosy.
Mówcie co chcecie, ale ja w kinie lubię właśnie taki trójwymiar. Wiem, że to niby nienaturalne, bo obraz powinien zatapiać się w głąb ekranu, a nie wychodzić na zewnątrz, ale mam to gdzieś! Jeśli film jest 3D, to ma być ten dodatkowy wymiar widać! Tak jak włócznię z „Beowulfa”, o której kiedyś już pisałem. Film z 2007 roku (czyli dwa lata przed Avatarem), a zarazem absolutnie najbardziej zabawne 3D jakie widziałem w kinie.
W „Resident Evil: Afterlife” było podobnie. Film był boleśnie nędzny, ale sceny walki były kręcone typowo pod 3D i wyglądały świetnie. Niestety w ciągu kolejnych dwóch lat reżyser, producent i scenarzysta w jednym chyba stracił resztki zdrowego rozsądku. W „Resident Evil: Retribution” jest 3D, którego nie widać po 20 minutach, efektów wystawania z ekranu w sumie nie ma, a Milla jest płaska jak zawsze. Nie jest to źle nakręcony film (pod względem 3D, wszystko inne to tragedia), tylko wpisujący się w aktualny trend filmowania w trójwymiarze. Propaguje go sam James Cameron, który uważa, że 3D nie ma być cyrkową sztuczką, tylko naturalnym dodatkiem.
Figa z makiem! Jak idę do wesołego miasteczka, to nie chcę żeby kolejka górska była płaska i wolna. Ma mieć masę wzniesień, pędzić szybciej niż moje serce bliskie zawału i wywoływać wrzask od początku do końca. Niech ci wielcy reżyserzy z pięknego Hollywoodu kręcą dramaty psychologiczne w 3D i tam używają artystycznych środków wyrazu. W takiej popcornowej papce jak Resident Evil chcę widzieć jak mózg zombiaka wylatuje z ekranu i spada na twarz siedzącego obok kumpla, który nie może przestać się śmiać. Jeśli w takim filmie nie ma czegoś równie efekciarskiego, to po jakiego diabła mam płacić więcej za bilet do IMAXa?
Tak więc najnowszy film speca od nędznych ekranizacji gier wbił, w moim odczuciu, ostatni gwóźdź do trumny trzeciego wymiaru. Skoro w produkcji, w której Milla Jovovich zabija zombiaka kłódką od roweru, a Bingbing Li paraduje w czerwonym stroju Ady Wong zarąbanym chyba z pobliskiego sklepu dla fanów cosplay, nie ma efekciarskiego 3D, to ja po prostu mówię dość.