„Grawitacja” nie jest filmem dla osób z chorobą lokomocyjną, ale jest dla wszystkich innych! Odzyskałem wiarę w 3D i filmy akcji.
Udane 3D – wreszcie!
Na blogu Obywatel HD piszę głównie o technologii. O filmie „Grawitacja” chcę wspomnieć również z innych powodów, ale zacznijmy od aspektu technicznego. Wiem, że go lubicie.
Gdy we wrześniu 2012, po seansie „Resident Evil; Retrybucja” pisałem, że kończę z 3D w kinie, nie żartowałem. Od tamtej pory trzeci wymiar na srebrnym ekranie oglądałem tylko, jeśli nie miałem wyboru. Wyjątek zrobiłem tylko dla Hobbita, którego chciałem zobaczyć w 48 klatkach. Skoro twórcy nie umieją zrobić 3D, które widać, to nie dostaną moich pieniędzy. Proste.
Alfonso Cuarón, reżyser „Grawitacji”, przywrócił moją wiarę w tę technologię. Mimo iż 3D w Gravity było dorabiane w post produkcji, to jest zrobione znakomicie i z głową. To już drugi, znakomity i ambitny reżyser po Angu Lee („Życie Pi”), który udowadnia, że efekty 3D wychodzące z ekranu wcale nie muszą być kuglarskimi sztuczkami. Trzeci wymiar zarówno w „Grawitacji”, jak i „Życiu Pi” wzbogaca historię i jeszcze bardziej podkręca emocje. A co najważniejsze widać go wyraźnie!
„Grawitację” widziałem w kinie IMAX 3D i jeśli macie możliwość, to polecam oglądać ją w takich warunkach. Pal licho wielkość ekranu. Chodzi o jasność obrazu. Zanim pojawią się laserowe projektory kin XXI wieku, tradycyjne urządzenia cyfrowe mogą nie podołać obrazowi 3D w tak ciemnym filmie. W IMAX tego problemu nie ma. Szkoda pieniędzy na oglądanie w nim każdego filmu, ale „Grawitację” warto”.
Film akcji
Jeśli chcecie sprawdzić jakie wrażenie robiła na widzach z lat 60-tych ubiegłego wieku „2001: Odyseja kosmiczna” Stanley’a Kubricka, to idźcie do kina na „Grawitację”. Z całego mojego życia pamiętam tylko trzy filmy, które zrobiły na mnie takie wrażenie pod względem realizacji: „Terminator 2”, „Dzień Niepodległości” i właśnie „Grawitacja”. Pierwsze 30 minut filmu to majstersztyk realizacyjny. Reżyser chciał pokazać bezmiar kosmosu i wrażenia towarzyszące kosmonautom unoszącym się w przestrzeni. Zrobił to tak dobrze, że osoby z chorobą lokomocyjną powinny przed seansem łyknąć tabletki. Mówię absolutnie poważnie. Jestem dość odporny na takie problemy, a zrobiło mi się autentycznie niedobrze. Zmieniająca się perspektywa ujęć, przedstawienie akcji z oczu bohaterów, długie ujęcia bez cięć i kunszt wizualny sprawiają, że mamy ochotę założyć kosmiczny skafander.
Przy tym wszystkim „Grawitacja” to najlepszy, katastroficzny film akcji jaki widziałem. Jest to definicja tych dwóch słów – „katastrofa” i „akcja”. Od około 15 minuty wszystko zaczyna się walić i tak jest już do końca. Fabułę tego filmu można zapisać jednym słowem – „uciekaj”. Poznajemy tło bohaterów, wiemy co się wydarzyło i świat nie jest pusty, ale motorem napędowym tego filmu jest akcja.
Na szczęście jest to akcja uzasadniona, bardziej ambitna niż w większości blockbusterów i zrealizowana z takim kunsztem technicznym i artystycznym, że porównywanie jej do jakiegokolwiek innego filmu akcji z ostatnich lat byłoby krzywdzące. Gdy na Masie Kultury pisałem o tym, że kino wegetuje, telewizja reaguje, a wszystkie filmy z dużym budżetem są takie same, czekałem właśnie na takie dzieło jak „Grawitacja”. Film kosztował 100 mln dolarów, wygląda na 300 mln, a wrażenia pozostawia bezcenne.
Dziury w skafandrze
Oczywiście każda róża ma swoje kolce, a każdy skafander można przebić. W „Grawitacji” nie zgadzają się niektóre fakty (wysokość orbitowania stacji i satelitów, dziwnie działające siły w scenie z trzymaniem się „liny” itp.), ale tego typu nagięcia są dobrze ukryte i można łatwo je zignorować. Bardziej drażni zbyt nachalna i łopatologiczna narracja głównej bohaterki. Dla wielu scen byłoby dobrze, gdyby były pozbawione jakichkolwiek wypowiedzi. Szczególnie czuć to w końcowych fragmentach filmu, gdzie widzowi tłumaczy się rzeczy, które powinny zostać w domyśle. Podobny problem miało na samym końcu „Życie Pi”, ale w „Grawitacji” trwa to niestety dłużej.
To samo tyczy się niektórych metafor wizualnych. Wszystkie są dość proste do rozszyfrowania, ale niektóre bronią się genialną realizacją (scena z pozycją embrionalną). Inne niestety nie (jeden dodatek, o którym nie mogę mówić na prawie samym końcu filmu). Razi też kilka niesamowicie szczęśliwych zbiegów okoliczności i jedna, dość komiczna scena z gaśnicą.
Minimum dwa Oscary
Film nie jest idealny. Ma kilka wad, a luk w całości można by znaleźć więcej, niż twórcy by sobie tego życzyli. Tylko, że podczas seansu nie ma to najmniejszego znaczenia, bo widz jest cały czas wbity w fotel. Jeśli nie przez genialnie zrealizowaną scenę otwarcia, to inne efekty wizualne, reżyserię dźwięku lub idealnie dobraną muzykę.
Ten film dostanie minimum dwa Oscary. Za efekty specjalne i udźwiękowienie. Ameryka kocha Sandrę Bullock, więc będzie też nominacja dla niej. Osobiście życzyłbym sobie, by „Grawitacja” zgarnęła więcej statuetek niż „Titanic”. Tylko dlatego, że to film, który pokazuje jak powinno się wykorzystywać ogromne budżety i jak wiele można jeszcze osiągnąć w kwestii efektów specjalnych mając konkretną wizję artystyczną. Alfonso Cuarón instruuje też jak realizować filmy akcji, które nie obrażają widza swoją głupotą, podnosząc mu jednocześnie puls do granicy zawału serca.
Superman niszczył budynki, Transformery pustoszyły autostrady, Kaijū deptały całe miasta, a mnie od lat nic nie wbiło w fotel tak silnie, jak pustka kosmosu w „Grawitacji”.