Gdy w 1996 roku Roland Emmerich, reżyser „Dnia Niepodległości”, chwalił się, że w jego filmie żaden samolot nie wzbił się w powietrze, zaimponowało mi to. 16 lat później takie komputerowe sztuczki nie robią już na mnie wrażenia. Nie dość, że jakość spektakularnych efektów specjalnych topnieje szybciej niż zeszłoroczny śnieg, to imponuje widzom jeszcze mniej. I bardzo dobrze!
Komputer może wiele, ale nie może wszystkiego
– czytałem swego czasu w jednej recenzji „King Konga” Petera Jacksona i miałem ochotę podpisać się pod nią wszystkimi kończynami. Wizualna uczta jaką za 207 milionów dolarów przygotował dla widzów nowozelandzki reżyser była przepyszna… momentami. Andy Serkis schowany pod komputerowo wygenerowaną skórą Konga rzucał na kolana. Atak samolotów na wspinającego się po Empire State Building goryla giganta robił wrażenie. Ale już szaleńczy bieg dinozaurów wiał potwornym smrodem sztuczności grafiki komputerowej.
Za dużo tu komputera, za mało rzeczywistych elementów. Z tego samego powodu wspomniane na początku samoloty z „Dnia Niepodległości” dzisiaj trącą już myszką, za to eksplozja Białego Domu, zrealizowana na miniaturce do dzisiaj wygląda rewelacyjnie.
Łączenie tradycyjnych technik z komputerowym „odpicowaniem” zawsze daje najlepsze rezultaty. Właśnie dlatego efekty specjalne w takich produkcjach jak „Mroczny Rycerz” czy seria „Transformers” nie wydają się (w większości) sztuczne. Twórczość Christophera Nolana i Michaela Baya można lubić lub nie, ale trzeba tym panom oddać, że potrafią zadbać o wysoki poziom strony wizualnej swoich produkcji. Bay robi to oczywiście bardziej efekciarsko i płytko, bo on kocha głównie wybuchy, ładne dziewczyny i jeszcze ładniejsze samochody. Ale nawet on, produkując swoje sieczki bez głębi, używa green boxa w połączeniu z faktycznymi scenografiami. Efekt robi takie samo wrażenie, jak gigantyczny model Batmobilu z „Mrocznego Rycerza” Nolana, który w scenie pościgu pod mostem jest nie do odróżnienia od wersji 1:1.
Oczywiście z tych dwóch filmów Batman zostaje w świadomości odbiorcy dłużej. Czemu? Bo widz ma już tak naprawdę gdzieś efekty specjalne. Owszem, wysokobudżetowe, wakacyjne papki nadal zarabiają miliony i ludzie lubią chodzić do kina na spektakularne kino akcji, w którym więcej pieniędzy wydano na CGI niż scenografię. Tylko, że rzadko kiedy słyszy się już, by film był chwalony głównie za efekty specjalne. Oscary jeszcze się w tej kategorii daje (i bardzo dobrze), ale czy ktoś naprawdę po wyjściu z kina po seansie „Hugo„, „Incepcji” czy nawet słynnego „Avatara” był pod takim wrażeniem efektów specjalnych, że przez następne dwa miesiące nie mówił o niczym innym? Jasne, że Martin Scorsese dokręcił śrubę, Krzysiu Nolan pokazał znów klasę w kwestii łączenia faktycznych elementów z CGI, a James Cameron przeszedł do historii robiąc najbardziej niebieski film wszech czasów. Tylko, że kilka miesięcy później wstrzykiwaliśmy sobie w żyły porcję nowych wrażeń z zupełnie innej strzykawki. Efekty specjalne, szczególnie te generowane komputerowo, są dzisiaj tak powszechne, że traktujemy je jako coś oczywistego. To co w 1993 roku przy okazji premiery „Parku Jurajskiego” Spielberga wzbudzało ochy i achy, dzisiaj jest uważane za minimum. Pal licho, że aby te fajerwerki eksplodowały na ekranie dziesiątki ludzi musiało spędzić setki godzin przy wypalających oczy monitorach.
Efekty specjalne interesują nas dzisiaj tak jak zeszłoroczny śnieg. Chwilę możemy o nich porozmawiać, czasem fajnie jest o nich napomknąć i powspominać, ale tak naprawdę liczy się nowy sezon. I wiecie co? Bardzo dobrze! Wreszcie doszliśmy do momentu, w którym film taki jak „John Carter”, który kosztował 250 milionów dolców, właśnie wchodzi na ekrany kin i póki co nie pokazał w zwiastunach ani jednej sceny, która wbiłaby mnie w fotel (znieczulica), nie może bazować tylko na efektach specjalnych. To znaczy może, przecież trzem częściom Transformerów się to udało i każda z nich zarobiła prawie lub ponad miliard dolarów. Ale nie powinien. Nie dlatego, że widz jest bardzo dystyngowany i nie wyda pieniędzy na bilet na film, w którym nie ma ciekawej historii i głębokich bohaterów. Nie, nie. Przeciętny widz to prosty człowiek taki jak ja, który lubi żeby w filmie za 200 milionów dolarów coś nieźle pieprznęło. Tylko, że ten sam „prostaczek” ma już powoli dość efektów bez efektu. Wizualnych popisów zdolności artystów i programistów, które nie są poparte niczym więcej.
To tak jak z samochodami. Gdyby wszyscy dookoła jeździli najnowszym modelem Porsche, to nagle takie cacko nie wydawałoby się wcale zbyt imponujące. Producent musiałby dodać do niego coś więcej. Rewelacyjne efekty specjalne ma dzisiaj prawie każdy wysokobudżetowy film. I jest nudno. Trzeba więc dodać coś więcej niż tylko kolejny wieżowiec walący się w salwie płomieni. Póki co tylko nieliczni twórcy domyślili się, że tym „czymś” jest nowatorski pomysł, ciekawi bohaterowie i wciągający scenariusz. Ale mam nadzieję, że inni też szybko to zrozumieją. Bo jedno jest pewne – dzięki samym efektom specjalnym można nieźle zarobić, ale do historii kina się nie przejdzie.