Heroina potrafi uzależnić od pierwszego razu. „Forza Motorsport 4” też. Nawet gracza takiego jak ja, który na myśl o wyścigach dostaje wysypki w okolicach krocza i nie może w nocy spać męczony koszmarami o niezdanym egzaminie na prawko.
Na wstępie muszę się do czegoś przyznać. Są tylko dwa gatunki gier wideo, w które nie mogę grać. Bijatyki i wyścigi. Nie dlatego, że jestem w nich cienki jak łydki anorektyczki. Słaby jestem w wiele różnych gier i jakoś z tym żyję. Tylko, że jeśli elektryczne ryby z „Ninja Gaiden” zabijają mnie 20 razy na minutę, a Szarańcza z „Gears Of War” miażdży mi czachę co dwa kroki, to się mobilizuję. Pokonanie tych przeciwników sprawia mi przyjemność, bo walczę z własnymi słabościami. W bijatykach i wyścigach mam inaczej. Po dwóch nieudanych wyścigach/walkach nie mam ochoty niczego pokonywać, tylko rzucić w telewizor padem.
To jest dla mnie bardzo niezdrowe, więc omijam takie gry szerokim łukiem. Ale osoby śledzące mnie na Facebooku wiedzą, że wczoraj spędziłem kilak godzin z „Forza Motorsport 4” na Xboxa 360. Dlaczego?
RPG z kierownicą
Wyjątek dla „Forza Motorsport 4” zrobiłem głównie dlatego, że nie tak dawno temu zacząłem grać w nowego „Mortal Kombata” i wspomniana wcześniej cholera jakoś mnie nie trafiła. Może dlatego, że olałem mozolne uczenie się kombosów i przeszedłem prosto do wyrywania kręgosłupów. Na spotkaniach ze znajomymi, równie ciemnymi w kwestii bijatyk co ja, wszyscy walimy na chama w przyciski na padzie i jakimś cudem „Mortal Kombat” jest zabawny. Miałem nadzieję, że z nową Forzą będzie podobnie. I do diabła, jest!
Co prawda gra nie pozwala na idiotyczne wciskanie guzików bez opamiętania, ale ma inne sztuczki na przyciągnięcie uwagi takiego antyfana wyścigów jak ja. Wspomniane wczoraj na Facebooku odpicowywanie samochodu, to jedna z nich.
Włączyłem tę cholerną grę na 30 minut, by zobaczyć czym się tak fani motoryzacji podniecają i spędziłem dwie godziny na malowaniu samochodu i zabawie w menu! Rozumiecie to?! 120 minut pełnych fascynującego skakania po tabelkach i używania wirtualnego pędzla. To tak jakby w piątkowy wieczór nie iść do klubu, tylko włączyć sobie Painta i rysować. Chore! JA jestem chory!
Ale ta gra tak na człowieka działa. We wszystkich innych wyścigach z jakimi miałem krótki kontakt wchodzi się do menu, wybiera rodzaj wyścigu, samochód i po 2 minutach wyrywa włosy z głowy. W „Forza Motorsport 4” zanim w ogóle wyjedziesz na trasę, spędzasz godzinę na przeglądaniu tysięcy opcji. Możesz np:
- pomalować samochód,
- obejrzeć go w super wybajerzonym centrum podglądu (co za grafa!),
- obejrzeć jakie projekty zrobili inni gracze,
- wrzucić do sieci swoje,
- a nawet zrobić zdjęcia swojemu samochodowi jak jakiejś seksownej lasce używając wirtualnych funkcji aparatu!
Tutaj jest tyle opcji, że nawet coś tak zwykłego jak wybranie poziomu trudności zaczyna być ciekawe. Można zmienić różne właściwości ułatwiające/utrudniające grę, a im więcej „wspomagaczy” wyłączymy, tym więcej doświadczenia będziemy zdobywać.
Przecież to jest nienormalne! Wyścigi, w które gra się jak w Simsy! Chociaż nie, nie jak w Simsy. „Forza Motorsport 4” jest jak klasyczny, hardkorowy RPG sprzed 10 lat. W „Baldur’s Gate” czy „Icewind Dale” też jedną z największych przyjemności było tworzenie postaci, dopracowywanie atrybutów i wszystko to, czego dzisiaj producenci nie uwzględniają, bo odciąga klientów od rozgrywki. W Forza 4 jest tego tyle, że starczyłoby na 5 innych gier. I gracz dobrowolnie rzuca się w ten ocean funkcji nie dbając o to, że powoli zaczyna brakować mu tchu.
Dla fanów motoryzacji i dla idiotów
Wbrew temu co można by przypuszczać, nie uważam wcale by fani wyścigów i szeroko pojętej motoryzacji byli idiotami. No dobra, może podniecanie się zaworami czy końmi mechanicznymi podchodzi trochę pod fetyszyzm. Ale ludzie mają pasję i nie boją się jej okazywać. Lepsze to niż zbieranie znaczków. Przynajmniej na wypasiony samochód z tuningiem za 200 000 zł można wyrwać przyszłą matkę swoich dzieci. Spróbujcie zrobić to samo, na znaczek pocztowy z koczkodanem.
Idiotą w tym równaniu jestem ja, bo o samochodach wiem tylko tyle, że jeżdżą i mnie nie interesują. Nie wiem jakim cudem zdałem prawko za drugim razem i umiem wrzucić jedynkę. Inny cud to fakt, że w „Forza Motorsport 4” gra mi się przyjemnie. Oczywiście na najniższym poziomie trudności, w którym samochód prowadzi się prawie sam, ale i tak!
Ostatnie wyścigi jakie mi się podobały, to „Need For Speed III: Hot Pursuit” (ten z 1998, a nie 2010 roku). I to tylko dlatego, że można było grać w dwóch na jednym komputerze, a policyjne samochody miały kolczatki. Od tamtej pory na LAN Party sporadycznie gram ze znajomymi we „FlatOut 2”, ale przyjemność sprawia mi tylko tryb totalnej destrukcji.
„Ścigałki” działają na mnie źle.
Ale „Forza Motorsport 4” to jakiś inny rodzaj wyścigów. Najwyraźniej unurzany w czasie produkcji w heroinie, bo wciągający od pierwszego kontaktu. Jeśli nie boicie się takich twardych narkotyków, to warto wciągnąć tę kreskę. Tylko nie miejcie do mnie pretensji jeśli zrujnuje Wam ona życie. „Forza Motorsport 4” uzależnia, niszczy życie towarzyskie, rozbija małżeństwa i zabija wolny czas. Ale daje przy tym cholernie dużo radości!