Gry to sztuka! – Powiedział Jasiu i tupnął nóżką sięgając po Call of Duty…
Gry obyczajowe istnieją. Ba! Ostatnio nawet niektóre z nich przebijają się do głównego nurtu i zaczynają zarabiać duże pieniądze. Tytuły takie:
- Life Is Strange
- Her Story
- Papers, Please
- Gone Home
- czy Virginia
są przykładem na to, że za pomocą historii obyczajowej można w świecie gier nie tylko powiedzieć coś mądrego, ale też zarobić. I jest to bardzo potrzebne, bo nawet jeśli przy Titanfall 2 bawię się jak małe dziecko, a w przy League of Legends spędziłem kilkaset wspaniałych godzin ze znajomymi, to płakałem ze wzruszenia na Life Is Strange. I było to coś wspaniałego!
Problem w tym, że w większości przypadków nadal godzimy się na miernotę. Zadowalają nas płytkie fabuły, jednowymiarowi bohaterowie, spektakularna oprawa i efekciarstwo. I to nie tylko w grach akcji. Trudno wymagać (chociaż może powinniśmy?) od Call of Duty stało się nagle czymś ambitnym. To growy odpowiednik Transformerów, które mają być wybuchowe, szybkie i ładne. By na dwie godziny zresetować mózg. W rozmowie, którą załączam poniżej, Tomek Pstrągowski słusznie zauważa jednak, że kult jakim owiane są gry takie jak Dragon’s Age czy Mass Effect jest przesadzony. To już nie typowe gry akcji, ale nie oszukujmy się – również nic wybitnie ambitnego. Ot po prostu sprawnie zrealizowane, proste historyjki, z prostymi bohaterami. Stawianie ich na piedestale wysokiej sztuki jest przesadą, bo to tak jakby serię fantasy Dragonlance stawiać na równi z Władcą Pierścieni.
Ile czasu musi jeszcze minąć, by obyczaj w grach wideo dotarł chociażby do takiego poziomu, jak w kinie 40 lat temu? A może właśnie teraz, w czasach gdy technologia tworzenia gier stała się tak intuicyjna, że można stworzyć nowy tytuł nie umiejąc nawet programować, stoimy przed granicą zmian? Może właśnie w tym momencie obserwujemy eksplozję obyczajowego nurtu, który stanie w szranki z wysokobudżetowymi strzelankami?
Rozmawiam o tym jak zwykle z Tomkiem Pstrągowskim podcastu Niezatapialni.