Lubię seriale celebrujące zwykłe życie i jego doczesne przyjemności bez wpadania w patos. Tym bardziej, jeśli z sezonu na sezon robią się o wiele lepsze. Ale uważajcie! Master of None NIE WOLNO oglądać z pustym żołądkiem!
Aziz Ansari, to amerykański aktor i komik, którego rodzice emigrowali do USA ze stanu Tamil Nadu w Indiach. Korzenie artysty przewijają się w takiej czy innej formie w całej jego karierze. W rewelacyjnym serialu Parks and Recreation grany przez niego Tom Haverford dążył do odnalezienia samego siebie – swoich inspiracji, celu i biznesowego stylu. Przy okazji był notorycznie mylony z obywatelem Libii. Tak naprawdę Tom pochodził z Karoliny Południowej. Dokładnie tak jak Ansari.
Artysta nie poszedł drogą np. Russela Petersa, innego komika z indyjskimi korzeniami, który na bazie swojego pochodzenia i postrzegania innych kultur stworzył cały styl stand-upu. Aziz Ansari porusza czasem na scenie te kwestie, ale widać, że woli komentować zmiany w kulturze i kontaktach międzyludzkich w XXI wieku.
Wszystko to razem wzięte doprowadziło go do własnej produkcji – Master of None.
Stworzony przez Ansariego i Alana Yanga serial zadebiutował dwa lata temu na Netfliksie. W 10 odcinkach dwaj twórcy odkrywali świat młodych ludzi, za którymi ciągnie się imigracyjny bagaż ich rodziców i tego jak wpływa on na kontakty z innymi osobami, ale też rodziną – tak bliską, ale też różną. To również historia miłosna, w której komórki i SMSy są równie ważne co kwiaty i wino w czasie romantycznej kolacji.
Serial zebrał jednogłośne pochwały zarówno od recenzentów jak i widzów. Byłem wśród nich, zachwycając się bardzo pozytywnym, ale nie cukierkowym przekazem i trafnym komentarzem na temat współczesnych więzi międzyludzkich. Aktorzy potrzebowali kilku odcinków by się rozkręcić i szczególnie z początku wiele kwestii nie brzmiało naturalnie. Można było odczuć ich recytację. Później poziom wyraźnie podskoczył.
Minęły dwa lata.
Kilka dni temu Netflix dodał do swojego katalogu drugi sezon Master of None. To znów 10 odcinków, za które odpowiadają ci sami twórcy. I to jest właśnie ten moment, w którym Aziz Ansari przeskakuje sam siebie.
Aktorstwo z początku znów jest (przez chwilę) lekko sztywne, a nieco wyrozumiałości trzeba też okazać rodzicom Aziza, którzy w serialu odgrywają samych siebie. Nie są zbyt dobrymi aktorami, ale sama świadomość tego kim i czemu tu są, zmienia postrzeganie ich występu.
Widać wyraźnie, że Ansari i Yang nauczyli się bardzo dużo w czasie produkcji pierwszego sezonu i nie bali się eksperymentowania przy drugim. Mamy tu zmienną stylistykę odcinków, różne lokacje (nawet różne kraje) i ciekawe przekierowywanie skupienia widza z głównego bohatera, na innych, którzy czasem przejmują całkowicie odcinki. Efekt jest piorunujący! Na 7 odcinków, które widziałem z drugiego sezonu, nie było ANI JEDNEGO słabego, a dwa wybitnie dobre.
Do znanych z poprzedniego sezonu motywów dochodzi jeszcze silniejszy komentarz dotyczący religii rodziców, buntu przeciwko ich tradycjom, ale i szacunku dla nich, poszukiwanie drogi zgodnej z własnymi ambicjami, próba dojrzałego poradzenia sobie z uczuciami po stracie miłości, a nawet cały odcinek (6. „New York, I Love You”) będący genialną prezentacją, a przy okazji gloryfikacją życia w Nowym Jorku.
No i jest jeszcze jedzenie.
Dobre jedzenie było zawsze jednym z motywów przewodnik tego serialu. Jego bohater po prostu kocha dobrze zjeść i delektuje się jedzeniem w każdej formie, od prostej przekąski na ulicy, po wytworny obiad w dobrej restauracji. Dobry makaron był połączony z uczuciami bohatera w pierwszym sezonie jak żółtko jajka ze spaghetti w carbonarze.
W drugim sezonie ten motyw dochodzi do takiego poziomu, że pierwszych czterech odcinków nie polecam oglądać na głodniaka. Chyba, że chcecie spędzić później godzinę w kuchni szykując własny makaron albo biec do sklepu po zapas najdroższych serów.
Największa siła Master of None polega na tym, że jego twórcy dzielą się z nami swoimi pasjami i przemyśleniami na temat świata, zestawiają ze sobą komentarze na temat życia w wielkim i małym mieście, a nawet opowiadają bardzo osobiste historie o życiu i miłości, jednocześnie zapomniawszy jakby o swoim ego.
Drugi sezon Master of None skupia się oczywiście nadal na postaci Deva Shah (Aziz Ansari), ale potrafi też zaskoczyć odcinkami, w których aktor pojawia się tylko w kilku scenach. Zamiast tego obserwujemy na przykład kilkoro nieznajomych spędzających wieczór w Nowym Jorku (całkowicie pozbawiony dźwięku fragment z osobami niesłyszącymi jest mistrzowski!), poznajemy problemy rodziców bohaterów itp.
W wielu momentach serial zaczyna przypominać „Noc na Ziemi” Jima Jarmuscha, „Brooklyn Boogie” Wayne’a Wanga czy „Wielkie otwarcie” Campbella Scotta i Stanley’a Tucci, które kocham za wiele scen, ale najbardziej za tę:
Pierwszy sezon Master of None był znakomity, ale drugi to już najcenniejsza perełka!
Najlepsze co w całej swojej historii zrobił Netflix, to rozpoczęcie produkcji własnych, autorskich treści i dawanie wielkiej swobody różnym twórcom. Tylko w taki sposób mogą powstawać filmy i seriale tak bardzo osobiste, jak ten.
Master of None jest lekki i zabawny, a przy okazji przemyślany i inteligentny. Aziz Ansari i Alan Yang udowadniają za jego pomocą, że można mówić o rzeczach ważnych dla zwykłych ludzi, celebrować proste, ale wspaniałe przyjemności życia i nie popadać przy tym w cukierkowość czy przesadę.
To po prostu serial o zwykłym życiu, jedzeniu i wszystkim tym, co w jednym i drugim najlepsze.
Obejrzyjcie koniecznie, ale nie na pusty żołądek!