Recenzowanie czegokolwiek powoli przestaje mieć jakikolwiek sens. I tak nikt nie słucha recenzentów tylko robi swoje.
Wyjaśnienie
Ten tekst powstał w 2013 roku na blogu ObywatelHD.pl. Pisałem w nim o recenzjach gier wideo i sprzętu i ten fragment jest cały czas aktualny. Pisałem dosadnie i wprost, co z z perspektywy czasu nawet mi się podoba.
Na końcu dodaję moje dzisiejsze (2016) przemyślenia na temat opiniowania na temat popkultury, a jako że obecnie jestem w pełni za promowaniem pozytywnego podejścia do życia, to zapalam też światełko w tunelu.
Miłej lektury!
Szymon.
Nie wierzę już recenzjom
Do śniadania czytam pierwszą na świecie recenzję gry Crysis 3 w nowym CD Action. Nakręcam się na ten tytuł jeszcze bardziej, ale przy okazji zauważam też, że ciężko mi już uwierzyć w opinie recenzentów. Też tak macie?
Autor CD Action zachwyca się nowym dzieckiem Cryteka i wystawia mu ocenę 9/10. Widziałem ten tytuł w akcji, grałem w betę i nie mam żadnych podstaw by sądzić, że to wynik zawyżony. Wręcz przeciwnie. CD Action nie ocenia gier bardzo surowo, ale Crysis 3 rzeczywiście zapowiada się nieziemsko. Problem w tym, że nie jestem już w stanie przyjąć opinii recenzenta na wiarę. Dotyczy to nie tylko gier.
Jako pierwszy przykład podaję tę branżę, bo w niej wielu dziennikarzy strasznie się cacka z wydawcami i producentami. Zostawmy Crysisa. Zdanie o nim wyrobię sobie dopiero po premierze, ale przypomnijmy głośną sprawę wycieku kopii Resident Evil 6 miesiąc przed premierą. Pamiętacie tę sprawę? W jednym z poznańskich sklepów pojawiła się wspomniana gra w wersji na PlayStation 3. Legalnie, oryginalna… tylko, że miesiąc przed premierą. Gierkę kupił redaktor NEO+… No i się zaczęło. NEO+ nie publikowało recenzji, by nie psuć dobrych stosunków z Capcomem. W sieci zawrzało, część dziennikarzy i odbiorców się z tą decyzją zgadzała, część nie (różne opinie fajnie podsumowała Polygamia).
Dla mnie sprawa była jasna. Dziennikarz ma informować, a nie chronić interesy korporacji i dbać o dobre stosunki z nimi. Gdyby to samo dotyczyło, powiedzmy, telewizji informacyjnej i dokumentów związanych z politykami, to jakoś nikt takich moralnych dylematów by nie miał. Chodzi jednak o gry, więc nikt nie bawi się w dziennikarstwo śledcze. Przecież to tylko rozrywka, prawda? Można sobie odpuścić. I innym też. Z tego samego powodu około 75% informacji, które zdobywa DubScore nigdy nie ujrzy światła dziennego (to ich słowa, nie moje). Mimo, że często to informacje ekskluzywne i bardzo ciekawe.
Czasem ktoś podpowie nam, że warto podpytać tą i tą osobę o to, albo zdradzi nam jakąś rewelację, ale prosi jednocześnie, żeby nikomu nie mówić, iż to właśnie od niego/niej takie ciekawostki wypłynęły. Potem my głowimy się czy to publikować, czy nie. Z prostego powodu – nie chcemy nikomu zrobić krzywdy
– pisze Abdel ze wspomnianego serwisu (Aktualizacja 2016 – niestety DubScore już nie istnieje).
Myślicie, że gdzie indziej jest inaczej? Dobre sobie! Wydawca gazety o sprzęcie musi myśleć o reklamach, redaktor piszący tekst boi się urazić producenta, by ten nie przestał się odzywać, a klepiący biedę (jasne ;) bloger nie chce podpaść, bo go więcej nie zaproszą na konferencję. Nie mówię, że tak myślą wszyscy. Ba! Znam więcej chwalebnych przykładów na coś przeciwnego do takiego tchórzostwa. Ale wielokrotnie spotkałem się też z podejściem tak zachowawczym, że już w zasadzie nieetycznym. Piętnuję to i gardzę takim podejściem, ale rozumiem skąd się bierze. Kilka razy po moich tekstach ktoś z firmy stojącej po drugiej stronie barykady dostał focha. Tak. Focha. Takiego zwykłego, ludzkiego. Jak małe dziecko w piaskownicy, któremu powiesz, że jego zamek z piasku jest beznadziejny. Poważni producenci, z dobrymi produktami nie powinni się tak zachowywać, bo jeśli ich sprzęt nie jest wart funta kłaków, to odbiorca i tak się zorientuje. Nie jest przecież idiotą. Trzeba przyjąć krytykę na klatę i starać się by następny model był lepszy. Pamiętajmy jednak, że koniec końców w korporacjach też pracują zwykli ludzie. Tacy jak my. Mają prawo nas nie lubić, tak jak my mamy obowiązek powiedzieć im, że coś robią źle.
Z tego właśnie powodu trudno mi już dzisiaj wierzyć bezgranicznie recenzjom. Po dziesięciu latach w mniejszych czy większych mediach, po prostu wiem ile czynników za nimi stoi.
Remedium? Czytać więcej, krytykować opinie ogólnikowe i drążyć tematy aż do samego dna.
Osobiście nie lubię, gdy ktoś sili się w teście na sztuczny obiektywizm. Nie dlatego, że coś takiego, jak idealnie obiektywna opinia nie istnieje, ale ze względu na mój bagaż wiedzy i opinii. Sam jestem subiektywny, więc wolę przeczytać nie jedną (podobno) obiektywną recenzję, ale trzy, których autorzy podkreślają, że to tylko ich zdanie. Gdy nie próbujemy spełnić utopijnej wizji pełnej obiektywności, mówimy szczerze i zwracamy uwagę na inne aspekty. Jak odpowiedzieć obiektywnie na pytanie czy telewizor jest ładny? Jak zweryfikować czy telefon jest wygodny? Co to w ogóle znaczy? Można (a nawet trzeba) podać obiektywne argumenty, takie jak szybkość działania, jasność matrycy, rozdzielczość itd., ale koniec końców osobiście czekam na opinię konkretnej osoby. Dwa warunki – osoba ta musi mieć dostatecznie dużo zawodowej przyzwoitości, by jasno określać swoje preferencje i nie może ich zmieniać z dnia na dzień ze względu na nową ofertę reklamową.
Mówiąc inaczej, ja już recenzjom ślepo wierzyć nie potrafię, ale i tak je czytam. Jeśli produkt interesuje mnie bardzo, to czytam nawet więcej. Potem pytam ludzi i sprawdzam ich zdanie (chociaż i tu trzeba uważać, bo jak wiadomo opinie też można kupić). Dopiero wtedy mam poczucie, że wiem coś o danym sprzęcie, filmie, książce itp. Jednocześnie staram się pamiętać, że na samym końcu moje subiektywne oczekiwania i tak mogą spowodować, że będę miał inne zdanie niż recenzenci czy pozostali odbiorcy.
Czy Wy jeszcze ufacie opiniom innych?
Rok 2016. Sami jesteśmy sobie winni?
Trzy lata temu skupiłem się na pozbawionych kręgosłupa moralnego recenzentach oraz firmach wykorzystujących sprytne, ale nie zawsze etyczne metody promocji swoich produktów.
Wiecie co się zmieniło przez ten czas? Uświadomiłem sobie, że może sami jesteśmy sobie winni?
Nauczyło mnie tego obserwowanie w ostatnich latach świata popkultury. W szczególności wysokobudżetowych gier i filmów. Patrząc na to jak masowy odbiorca reaguje na recenzje pewnych tekstów kultury i co robi z informacjami pozyskanymi z takich opinii dziennikarzy, blogerów i vlogerów, dochodzę do wniosku, że żadne mroczne plany marketingowe producentów czy sprzedajność niektórych dziennikarzy nie mają znaczenia. Bo i tak nie obchodzi nas co ktoś ma do powiedzenia o danym produkcie.
W przypadku sprzętu elektronicznego jeszcze jako tako słuchamy się opinii ekspertów, bo po pierwsze na nowych telewizor czy telefon komórkowy wydajemy duże pieniądze, a po drugie pewne aspekty sprzętu da się porównać i pokazać obiektywnie (np. szybkość działania komórki czy kontrast telewizora). Jeśli jednak idzie o szeroko pojętą popkulturę, to recenzje nie mają już sensu.
Oto kilka prostych przykładów:
- Fantastic 4 – 9% w opinii krytyków, 19% widzów – 167 mln w kinach.
- Suicide Squad – 26% w oczach krytyków, film potwornie źle zmontowany, niespójny i przerabiany co najmniej 3 razy – już 267 mln w kinach i najlepszy, finansowy sukces ostatniego weekendu.
- Dzień Niepodległości 2 – film, który udowadnia, że Rolland Emmerich nie tylko się niczego nie uczy, ale wręcz robi coraz gorszy – 379 mln w kinach.
- Ghostbusters (2016) – najbardziej znienawidzony zwiastun filmu na YouTube. Już prawie milion łapek w dół – 179 mln w kinach.
Liczba ludzi chodzących do kin i sklepów z gierkami jest tak wielka, że jeśli jakiś produkt ma potężny, drogi marketing, znaną markę i/lub wierne grono fanów, to jakiekolwiek teksty krytyczne na jego temat nie mają już znaczenia. Na jedną osobę, która po przeczytaniu negatywnej recenzji zrezygnuje z seansu i tak zawsze znajdzie się 10 czy 100 takich, które stwierdzą: „A co tam! Bilet kosztuje 25 zł i tak to sobie obejrzę”. Czasem recenzenci mają swoje za uszami (szczególnie w „gierkowie” gdzie notorycznie są zbyt pobłażliwi dla znanych marek), ale tak naprawdę przy rozpoznawalnym tytule z mega promocją cokolwiek by nie zrobili, to i tak nie ma to znaczenia. Jak nie zarobi się teraz, to później w promocji lub na rynku DVD. Jak nie w Europie i USA, to w Chinach, które są nowym, ulubionym miejscem wyciskania milionów.
Ostatnią wielką klapą finansową w świecie kina był film John Carter z 2012 roku. Rich Ross, ówczesny szef Walt Disney Studios, stracił przez ten film pracę, a wytwórnia „skromne” 200 mln dolarów, bo wraz z marketingiem kosztował on około 350 mln dolarów, a w kinach zarobił tylko 284 mln. Jednak potem wyszedł na DVD oraz Blu-ray i w samych tylko Stanach Zjednoczonych zgarnął kolejne 37 mln dolarów. Film i tak przyniósł Disney’owi straty, ale po dłuższym czasie wytwórnia je sprytnie zmniejszyła. Podobnie było z tragicznym Fantastic 4, przeciętnym Tomorrowland, znienawidzonym jeszcze przed premierą Ghostbusters itd. itp.
A powyższe filmy, to przykłady ekstremalne. Jedne z nielicznych, które straciły dla swoich twórców pieniądze lub zarobiły bardzo mało. Większość wysokobudżetowych filmów i gier sprzedaje się jak ciepłe bułeczki bez względu na jakość (ot chociażby tragicznie złe Suicide Squad). Staliśmy się bezmyślną masą chłonącą bezrefleksyjnie wszystko, co zauważymy na plakatach reklamowych. I nie miałbym z tym żadnego problemu, gdyby nie fakt, że rozleniwiamy przez to największe firmy. Popkultura nie musi być ambitna, wyjątkowa, niesztampowa i ciekawa… Ale mogła by być. Tylko po co ktoś ma się starać, jeśli miernota i tak zarobi swoje?
Na początku obiecałem, że zapalę światełko w tunelu.
Nadzieją napawa mnie kilka faktów. Żaden z wymienionych wyżej, tragicznych filmów nie był największym hitem sezonu. To dobrze, bo oznacza to, że na naprawdę wtórne dzieła jeszcze czasem reagujemy alergią. Cieszą mnie też przypadki buntów odbiorców takie jak w przypadku PeCetowej wersji gry Batman: Arkham Knight. Była ona tak źle zoptymalizowana, że po zjednoczonym hejcie odbiorców i dziennikarzy wydawca zwracał pieniądze i wycofał ją ze sprzedaży w sklepie Steam. Cieszy mnie również to, że nawet jeśli Michael Bay i Paul Feig zarabiają swoimi zidiociałymi filmami setki milionów, to Christopher Nolan, Alfonso Cuarón, Quentin Tarantino czy George Miller potrafią im dorównać lub czasem nawet przegonić. Oznacza to, że nadal mamy ochotę na coś bardziej nietypowego, lepiej wykonanego czy po prostu wyjątkowego. Tylko na co dzień czasem o tym zapominamy i wsuwamy bezrefleksyjnie papkę, ignorując recenzje i zdrowy rozsądek.
Fot. na licencji CC Images_of_Money/Flickr
Fot. public domain – Alfred T