Wczoraj doszedł Batman: Arkham City i zmarnował mi skutecznie dzień pracy. Dzisiaj zapowiada się na to samo. Odliczam godziny do powrotu do pada. Mimo, że gra podoba mi się póki co mniej niż jedynka.
Pierwsza część, „Batman: Arkham Asylum”, była jedną z najlepszych gier 2009 roku i zdecydowanie najlepszą grą dla fanów Batmana od lat (jeśli nie od zawsze). Mroczna stylistyka, genialne połączenie klimatu znanego z komiksów, seriali animowanych i filmów, postawienie na realizm no i wszystko to co w grze z Gackiem być powinno:
- kopanie po mordach,
- zagadki dla uszastego detektywa
- i Joker.
Gra sprzedała się jak ciepłe bułeczki i było pewne, że powstanie kontynuacja. No i jest. Rocksteady Studios nie kazało długo nam czekać. Batman powraca i tym razem wybiera się na miasto.
Otwarty świat, zamknięta społeczność
„Arkham City” w nazwie gry bierze się z nowego rodzaju więzienia, w które został zmieniony fragment Gotham. Pomysł to tak stary jak „Ucieczka z Nowego Jorku” z Kurtem Russelem i niestety podobnie świeży. Koncepcja miastowego więzienia jest w grze wyjaśniona dość słabo. Widać, że twórcy chcieli po prostu wykorzystać większy teren naszpikowany zbirami i szukali najprostszego sposobu by to osiągnąć.
Cały ten otwarty świat jest póki co średni. W jedynce podobało mi się właśnie to, że Batman był zamknięty w tajemniczym więzieniu, przeszukiwał każdy zakamarek, skradał się omijając wrogów z daleka itd. W „Arkham City” lata sobie nad bandziorami na swojej pelerynce jak jakiś człowiek ptak. Pograłem dopiero kilka godzin, ale póki co najlepsze fragmenty rozgrywały się w środku budynków, a nie „na mieście”.
W znanym towarzystwie
Oczywiście druga część oznacza, że musi być więcej ciekawych zbirów. Wszyscy fani serii już pewnie wiedzą kogo spotkają, więc nie będę obrażał ich inteligencji. Warto jednak wspomnieć, że pod względem designu, to nadal majstersztyk. Dwie twarze jest tak paskudny jak być powinien (i mooocno wzorowany Harveyem z „Mrocznego Rycerze”), Bruce Wayne, którego spotykamy na samym początku, jest umięśnionym playboyem takiego jakiego znamy,
a kobieta kot jest oczywiście soczyście seksowna i niczego nie robi sobie z gruźlicy, której na pewno doczeka się chodząc ciągle z cyckami na wierzchu.
Kocica jest zresztą w grze nie tylko po to by podniecić geeków i dodać trochę damskiego pierwiastka. To także sposób na pozbycie się z rynku kopii zapasowych. DLC z udziałem Seliny Kyle jest uruchamiany po wpisaniu kodu dodawanego do każdej, nowej gry. Jeśli kupicie używkę, a będziecie chcieli zagrać w kilka dodatkowych etapów z Catwoman, to musicie dopłacić (w przypadku Xboxa 800 punktów Microsoftu). Taka to nowa moda na wyciskanie z graczy ostatnich groszy.
Na poziomie, ale bez szału
Pierwsza część gry rzuciła mnie na kolana od samego początku. Pod względem klimatu „Batman: Arkham City” robi dokładnie to samo. To istna eksplozja ekstazy dla takich nerdów jak ja. Tylko jeszcze nie przekonałem się do otwartego świata gry. Póki co wygląda mi to trochę tak jak w kontynuacjach dużych, kinowych blockbusterów z USA. Wszystkiego musi być więcej. Oczywiście całkowicie niesłusznie. Co z tego, że teren gry jest większy, a swoboda prawie pełna, skoro nie czuć tu tak silnie klimatu zagrożenia jak w Arkham Asylum? Co z tego, że w Arkham City jest więcej zagadek Riddlera i innych rzeczy to robienia „na mieście”, skoro nie są one tak ciekawe i wymagające jak w jedynce?
Póki co to tylko wrażenia na gorąco. Gra na pewno jest udana, bo chce mi się do niej wracać pięć minut po wyłączeniu konsoli. Ale czy jest równie genialna co jedynka?