Star Trek Beyond jest jak odcinek serialu, który jakby przypadkiem wcale serialem nie jest. Czy warto iść do kina?
Zaraz zbieram się na urlop i nie zdążę nagrać recenzji wideo nowego Star Treka, ale jako, że na świecie który stworzył Gene Roddenberry się wychowałem, to muszę napisać Wam kilka słów o nowym filmie.
Tak więc – czy warto iść na Star Trek: W Nieznane do kina?
Film ogląda się trochę jak odcinek serialu. Nie najlepszy, ale i nie najgorszy.
Reżyser Justin Lin, znany głównie z kilku części Szybkich i Wściekłych, dodaje momentami nieco swojego lekko tandetnego stylu. Głównie w dość prostym humorze (scena otwierająca film wydaj się być wyrwana z jakiejś animowanej komedii), obowiązkowej sekwencji z motorem (totalnie od czapy) i niektórych scenach akcji. Generalnie zaskoczył mnie jednak poziomem realizacji i tym, jak bardzo potrafił dostosować się do otrzymanych realiów. Film trzyma się ustalonych przez poprzednie części zasad i stylu. Jest też szybki, ale nie za szybki. Sceny akcji są (w większości) czytelne i nie przesadzone. Są też bitwy w kosmosie i satysfakcjonujące ujęcia na okręty w przestrzeni, a na deser jeszcze komicznie wyglądający obcy. Więc sporo Treka w Treku.
Jakimś cudem reżyserowi (lub Simonowi Peggowi i Dougowi Jungowi, którzy pisali scenariusz) udało się nawet fabularnie uzasadnić użycie w kilku scenach muzyki z XX wieku. Głupkowate to, ale w jednym momencie dość epickie.
Cały ten film jest taki. Super trudna do zdobycia baza broniona przez 20 osób. Genialny kapitan, który daje się podejść jak kadet pierwszego roku akademii. Najbardziej wypasiona baza kosmiczna Federacji z beznadziejną obroną przed atakiem.
Głupie to.
Ale momentami efekciarskie, wreszcie z bitwami w kosmosie, które trwają więcej niż 5 minut (chociaż do poziomu starych filmów lub seriali im nadal daleko) i satysfakcjonującymi relacjami między kultowymi bohaterami.
Beyond jest lepszy niż poprzedni Into Darkness, który był jednym wielkim bałaganem. J.J. Abrams chciał w nim skopiować zbyt wiele klasycznych elementów, sam chyba nie wiedział co jest najważniejsze i wyszła sieczka.
Justin Lin poszedł o wiele prostszą drogą. Składa hołd 50 latom Star Treka i niedawno zmarłemu Leonardowi Nimoyowi, ale nie silił się na wielką oryginalność. Zrobił prostą, czasem zabawną, czasem głupkowatą, czasem efekciarską historyjkę.
Tak jak pisałem we wstępie – kolejny odcinek serialu, który jakby przypadkiem nie jest wcale serialem.
Jeśli na to macie ochotę to idźcie do kina. Star Treka tu czuć, ale tego nowego, nastawionego na akcję i strzelaninę.
Po Into Darkness wyszedłem rozczarowany. Po Beyond w dobrym humorze… nawet jeśli za tydzień niewiele będę z niego pamiętał :)