Doktor Strange otwiera portal, w którym Marvel znajdzie górę pieniędzy.

Zmiany klimatyczne pomieszały trochę w porach roku. Wiosna jest jakąś dziwną mutacją jesieni z zimą, lato dostało szału i się potwornie gorączkuje, a zima sama nie wie czy jeszcze istnieje.

W świecie popkultury tak dramatycznych zmian nie widać. Co prawda Chiny zaczynają być ważniejsze niż Europa i USA razem wzięte, ale nikogo to szczególnie nie zaskoczyło. Tak samo jak nie zaskoczy widzów fakt, że Marvel po raz kolejny otwiera drzwi do świata gigantycznych złóż złota, których nikt inny otworzyć się nie śmiał.

Chociaż w sumie nie drzwi, tylko portal.

Doktor Strange to kolejna po Thorze i Ant-Manie postać z repertuaru superbohaterów Marvela, która powinna się nie udać. O ile jednak bóg z młotkiem miał ciężko, bo był zaledwie czwartym filmem w repertuarze Marvel Studios, o tyle Człowiek Mrówka i Doktor Dziwago mogą już „jechać” na rozpędzie maszyny, którą Marvel uruchomił w 2008 roku Iron Manem. Wczoraj rozmawialiśmy z Tomkiem Pstrągowskim o tym, że Marvel gra bezpiecznie. Stworzył wzór wysokobudżetowego filmu superbohaterskiego, który jest jak kubełek popcornu – wartości odżywczych w nim niewiele, ale zawsze smakuje tak samo i chętnie do niego wracamy. Nawet jeśli czasem mamy już go dość.

Doktor Strange jest takim kubełkiem popcornu, a do tego portalem do świata gigantycznych pieniędzy.

Z jednej strony film zachwyca stroną wizualną, która łączy w sobie motywy znane z Incepcji i Matrixa. Aktorzy dają z siebie wszystko i jak zwykle Marvel udowadnia, że co jak co, ale obsadę potrafi dobrać perfekcyjnie. Benedict Cumberbatch już nie jest Sherlockiem. Teraz to Stephen Strange, wczoraj zwykły chirurg z Nowego Jorku, a dzisiaj uczeń magii zdolniejszy od Harrego Pottera.

Film bywa zabawny, chociaż czasem nie trafia z gagami. Ma kilka spektakularnych scen akcji opartych na nieco innym pomyśle niż zazwyczaj (co cieszy) i konsumuje się go bez czkawki. Jak popcorn.

Z drugiej jednak strony widać wyraźnie, że to produkcyjny wytrych. Trzymany w zanadrzu od dawna, przygotowany na nadchodzące zmiany. A do tego zaostrzony w taki sposób, by po otwarciu drzwi móc go wbić w szyję konkurencji.

Doktor Strange to nie jest film. To portal otwierający Marvelowi dostęp do świata gigantycznych pieniędzy i możliwości.

Po pierwsze wprowadza on do filmowego uniwersum Marvela magię. Z perspektywy czasu rozważania geeków (w tym mnie) na temat tego czy magia w Doktorze będzie prawdziwą magią, czy jakąś techno-wariacją na jej temat, wydają się przezabawne. Marvel od dawna wiedział co w tym filmie zrobi. A robi ostre cięcie światopoglądu budowanego od ośmiu lat. Iron Man z 2008 roku zapoczątkował styl technologiczny u Marvela. Thor to nie bóg, tylko kosmita, Mandaryn nie ma magicznych pierścieni, tylko rakiety itd. Na osiem lat to podejście starczyło, ale teraz trzeba myśleć o przyszłości. Czas wprowadzać nowe postaci i realia! Magia w tym pomoże.

Dlatego grana przez Tildę Swinton The Ancien One w jednej ze scen filmu mówi wprost – tak, to jest magia. I zaklęcia. I czarodzieje.

Rozważania fanów zostały ucięte. Magia w kinowym świecie Marvela istnieje. Nawet jeśli nijak ma się to do tego, co wmawiano nam przez ostatnie lata. Musicie sobie tym jakoś poradzić.

deal-with-it-odyn

Ten magiczny wytrych ma jednak i drugi koniec. Z jednej strony otwiera portal do świata nowych bohaterów, a z drugiej do równoległej rzeczywistości pełnej znanych, ale zmienionych postaci.

Doktor Strange jest tak zdolnym uczniem, że w zaledwie kilka chwil ze zwykłego chirurga nie wierzącego we wróżki, zmienia się w magicznego kozaka, który rozkłada na łopatki potężnego maga, miota zaklęciami z rękawów (prawie dosłownie) i nagina rzeczywistość. To bardziej istotne dla samego Marvela niż Strange’a. W kilku potwornie łopatologicznych scenach bohaterowie wyjaśniają sobie (nam) istnienie magii, równoległych wszechświatów, innych wymiarów i tak dalej. W filmie zrobione to jest najbardziej prostacko jak się da – dialogami między dwoma czy trzema bohaterami. Jest jednak konieczne, bo Marvel ma w tym filmie dużo treści do przekazania.

Widz MUSI wiedzieć, że magia istnieje, że są inne wymiary, że w miarę łatwo się do nich dostać i równie łatwo może z nich coś wypełznąć i wreszcie, że szastanie potężnymi czarami niesie ze sobą poważne konsekwencje.

Dlaczego jest to takie istotne? Bo kończą się kontrakty. Chris Evans i Chris Hemsworth mają umowy z Marvelem na sześć filmów, z których zrobili już po cztery. Lokiego zobaczymy na pewno jeszcze trzy razy, Nicka Fury dwa, Hulka cztery, a Iron Man w skórze Roberta Downey’a Jr. i Black Widow grana przez Scarlett Johansson podpisują umowy z filmu na film, więc będą grali tak długo, jak im się będzie chciało (i opłacało).

Co jeszcze ważniejsze zbliżamy się do końca gigantycznego planu Marvela na ten „sezon”. W 2018 roku czeka nas pierwsza część Avengers: Infinity War, a rok później jej dokończenie. Wielki, zły (i nudny) Thanos pojawi się na Ziemi i powalczy z Avengersami, Guardians of the Galaxy i kimkolwiek, kogo jeszcze Marvel ma pod ręką.

Co później?

No właśnie. Jak to przebić? Jak stworzyć podwaliny pod kolejne 10 lat nabijania kabzy?

To proste – zrobić to samo co w komiksach, tylko mądrzej – restart.

Mogę się założyć o dobre piwo, że po Infinity War doczekamy się lekkiego resetu filmowego uniwersum Marvela. Takiego, w którym część bohaterów przejdzie na emeryturę, a inni, ci których kontrakty dopiero się zaczęły (Winter Soldier, Black Panther, Falcon, Star-Lord) oraz zupełnie nowi (Captain Marvel, Inhumans), przejmą stery. Problem w tym, że widz przyzwyczaił się już do postaci pokazywanych od lat i trzeba to zrobić tak, by miało sens i nie bolało. Dlatego właśnie Czarna Pantera doczeka się swojego filmu jeszcze przed trzecimi Avengersami, a w Infinity War zadebiutuje Captain Marvel, która chwilę po nich będzie miała swój solowy film. Z tego samego powodu potrzebne będą fabularne zabawy z czasem i wymiarami, które uzasadnią widzowi nieznoszącemu zmian, że są one konieczne. Coś łupnie, gdzieś zatrzeszczy i puf! Świat zmieni się nie do poznania.

I właśnie po to na scenie pojawił się Doktor Strange.

Jego luzackie przemieszczanie się między wymiarami i manipulowanie czasem stanowić będzie fundament pod nowe uniwersum i kolejną dekadę rządów w box office.

Genialne.

 

Czy przy okazji film jest dobry? W miarę. Jak popcorn.